Rzymskokatolicka Parafia
pod wezwaniem św. Zygmunta
05-507 Słomczyn
ul. Wiślana 85
dekanat konstanciński
m. i gm. Konstancin-Jeziorna
powiat Piaseczno
inne rozważania
na naszym portalu: TUTAJ
Szybko umknęły miodowe miesiące
Gdzie teraz nasza muzyka pszczela?
Lecz trzeba jakoś wiązać koniec z końcem
I zrzucić z oczu odświętne bielma
Bo myją blade ręce piłaci nad nami
Ale dlaczego wyrok aż tak trudny?
Korona cierniem codzienności krwawi
A my zawieszeni jak wiadro u studni
Tym wiadrem anioł boleści potrząsa
A ono puste - na dnie nawet kropli
Wypatrujemy cicho lepszego miesiąca
Gdzie w te dni chore nam się obmyć?
A może trzeba godnie przyjąć wyrok?
Nawet nie tyko za nasze grzechy
W stronę miłości zrobić pierwszy krok
I jakoś tę krzyżową drogę przebyć
Jeśli krzyż dźwigać to jedynie własny
Nawet wtedy gdy ciosany za grubo
Na rany po krzyżu przykładać plastry
I nie nosić zadry w sercu zbyt długo
My od półwiecza bez krzyża na miarę
Za to z Zachodu i Wschodu nam go nieśli
Martwe szubienice krzyczały nad ranem
Sierp z młotem był jeszcze hojniejszy
Jego krzyż celnie wbity w plecy
Musieliśmy do wczoraj jeszcze nosić
I dźwigaliśmy go - chcąc nie chcąc -
Bo budzili nas nagle w środku nocy
Dziś ten krzyż nad miarę naszych czasów
Ale bardziej wolne nagie jego ramiona
Może mniej siły w nas i zapasów
Lecz wreszcie własna ta droga krzyżowa
Pewnie pamiętasz jeszcze
Tę ścieżkę przez chwilę
Kiedy samotnie szedłeś
Z niewidzialnym krzyżem
I potknąłeś się taki mały
Na progu wielkiej Ziemi
A wokoło szalał wszędzie
Czarny stan wojenny
Miał ten niewidzialny krzyż
Szeroko rozwarte ramiona
Że przed złem w jego cieniu
Można było się schować
To ramiona ludzi
Dobrej woli go tworzyły
Więc wciąż był mocniejszy
Ponad te czarne siły
W barze mlecznym Bolesna Matka
Zamawia cienką zupę pomidorową
Ot taka nasza polska makatka
Właśnie próbuje rozmawiać tu z tobą
To tyko zdjęcie wyrwane z albumu
Lecz ona ma na to swoje zdanie
I choć na twarzy jej tyle bólu
Wierzy że nic ci się nie stanie
Żyjesz w niej gdy wietrzy twe swetry
I gdy czyta twe pierwsze listy
Nawet pokazuje ci odcinek renty
Chce wierzyć tylko w czas przyszły
Nawet gdy świecę na grobie zapala
Chudą i cienką jak polska renta
Tyle godności jest w jej bólu
Bo to nasza Bolesna Święta
Wracasz uparty z rannej zmiany
Pociągiem z natury podmiejskim
Liczysz po cichu drobne rany
W kieszeni resztka tysięcy
Zakład upada - mówisz do sąsiada -
Ale moja żona jeszcze o tym nie wie
Z pewnością znajdzie się jakaś rada
Na razie sam jestem w potrzebie
I cisza taka że muchę usłyszysz
W pociągu z natury podmiejskim
A że charakter jego robotniczy
Twardo bierze wszystkie zakręty
Lecz nagle z kąta wstaje ktoś
Kto krzyż chce dźwigać z tobą
Nim zrozumiałeś co się stało
On poszedł cicho swoją drogą
Trzeba szybko otrzeć twarz
Gdy zmęczenia wokoło aż tyle
Dlaczego upatrzyło sobie nas?
I pod powiekami tak mocno żyje
Wyrywasz się nagle z tłumu
Z siatką przejrzałych bananów
I pędzisz - na zapalenie płuc
Bo w domu dzieci czekają
W mieszkaniu ciasnym jest i on
Chce opowiedzieć tobie wszystko
Utulasz w dłoniach jego twarz
Tli się jakoś wieczorne ognisko
Rano odbijasz w lustrze twarz
A na niej zmęczenia już tyle
Niech dziś wreszcie opuści nas
Na taką dłuższą ludzką chwilę
Szedłeś w szalonym tłumie
Z mysim krzyżykiem odwagi
W październiku marcu grudniu
W sercu ogień mocniej się pali
Biegłeś już całkiem samotny
Z mysim krzyżykiem odwagi
Czułeś ich oddech na plecach
- Żeby tylko zdążyć do bramy
A jednak upadłeś nagle ścięty
Z mysim krzyżykiem na szyi
Pocięli ci plecy na sino
Jakiś samarytanin się pochylił
Do bramy cudem cię dowlókł
On sam też ledwo żywy
Podzielił się tanim papierosem
Krzyżyk był taki szczęśliwy
Tramwaj - niebieski słonecznik
Wiezie polskie święte kobiety
Na zakrętach wrzyna się w gardło
Ale komu dzisiaj jest łatwo?
- Już nie udźwignę tego wszystkiego
- A mój stary znów przepił pensję
- Syna wyrzucili ze stróża nocnego
- Patrz! Znów podwyżka w gazecie
Pętla wokół szyi się zaciska
Czy daleko ta cicha przystań?
Motorniczy - niebieski planetnik
Pociesza święte polskie kobiety:
Nie płaczcie dziś polskie wdowy
Po potyczkach i wojnach domowych
To przecież początek nie koniec
Piec chlebowy znowu zapłonie
Przyszło nam wziąć krzyż odarty z kory
Światu pokazywać go aż do szaleństwa
Świat nas podziwiał zza złotej zasłony
Dziś już ma dosyć naszego męczeństwa
Przyszło nam wziąć krzyż poważnie chory
Drzazgi odrywać do ostatniej kropli krwi
A przecież dzisiaj musimy wiedzieć
Że w naszych sercach drzazga tkwi
Przyszło nam krzyż wziąć na chude ramiona
Dźwigając świętą naszą demokrację
I zaczął pękać pacierzowy stos
Bo każdy tutaj choć trochę ma rację
Przyszło nam wziąć krzyż ciężki od wotów
Ten co tysiąc lat walczył z kornikami
Panie który trzykrotnie pod krzyżem padałeś
Zmiłuj się dzisiaj choć trochę nad nami
Kiedyś los rzucono o naszą suknię
Bo wszystko można z narodem
Uzdrowisko Jałta miało dobry klimat
Więc nikt nas nie pytał o zgodę
Odzierano nas z szat godności
Choć do końca nigdy nie odarto
Stąd ucieczki nasze grzeszne
Aby zagrać tą zieloną kartą
Obnażono w nas naszą nędzę
Nie jeden tego nie wytrzymał
Ktoś tu życie zamykał jak trumnę
Aby znów gdzieś od nowa zaczynać
Odebrać nam chciano też historię
I nagich stawiano pod pręgierzem
Ci którzy dom na złe i dobre wybrali
Modlili się jeszcze tylko o nadzieję
Skąd wzięli gwoździe takie tępe?
Jak długo gwoździe te tępili?
Czy własne lepiej wchodzą w ranę?
Czy do stracenia nie było chwili?
Bielmem szaleństwa zarasta zgoda
Na cięcie piłą w środku nocy
Biały kapelusz puste losy zbiera
I ktoś znany - nieznany głosi odczyt
Może ma temat i pomoce śmiałe
A może tylko szkic szalony
Nikt nie uwierzy mu na słowo
Potrzebne jeszcze karabiny
Potrzebne także cele wypełnione
By cel się udał wśród nocnej ciszy
Tarczą ruchomą zawsze był nasz naród
Wśród do białości brzozowych krzyży
Z miłością się zmawiajmy
Zawsze przeciw śmierci
Bo trzeba nam życia
Na ten czas przejściowo kaleki
Krwią z serdecznego palca
List piszmy przeciw śmierci
I zawierajmy ze sobą
Małe pakty o nieagresji
Z miłością się zmawiajmy
Na wszystkie dni - złe i dobre
I choć wokoło śmierć krąży
Inaczej być nie może
Z miłością się zmawiajmy
Wciąż jednak przeciw śmierci
By w naszym dobrym domu
W spokoju dni nasze przeżyć
Wygląda jak z krzyża zdjęty
Gdy siada do drugiego śniadania
Jego oczy płoną jak dwa węgle
Z matką prawie wcale nie gada
Bo o czym mówić gdy dom wstaje
Z trudem bo z fundamentów dopiero
I cegła ością w gardle rozpala
Gdy wyrzec się trzeba wszystkiego
Lecz oto teraz chwila przerwy błoga
Matka bez słów głowę jego objęła
Dobrze że są takie chwile ulgi
Bo tego mu właśnie dziś potrzeba
Gdyż długi rosną jak na drożdżach
Zaś ściany domu aż tak powoli
Siły potrzeba by dom na nogi stanął
Matka po cichu bez słów się modli
Do mufki swojej schowaj nas
I rany opatrz dobrym okiem
Niech sen co błądzi obolały
Zapuka znów do naszych okien
Niech bracia Bogu ducha winni
Nie muszą płacić złych rachunków
Niech chociaż czasem nam się przyśni
Z oknem słonecznym jasny pokój
Niechaj różaniec naszych spraw
Będzie przez Ciebie wysłuchany
Niech Twojej sukni biedny kraj
Już nigdy więcej się nie skrwawi
Niech nie zrywają nas po nocy
I nie stawiają znów na baczność
Daj nam nadziei wątłą nić
I daj spokojnie zawsze zasnąć