Rzymskokatolicka Parafia
pw. św. Zygmunta
05-507 Słomczyn
ul. Wiślana 85
dekanat konstanciński
archidiecezja warszawska
LUDOBÓJSTWO dokonane przez UKRAIŃCÓW na POLAKACH
Opisy zbrodni (dane za okres 1943–1947)
Zbrodnie
Sprawcy:
Ukraińcy
Ofiary:
Polacy
Ilość ofiar:
min.:
358
max.:
359
wydarzenia
nr ref.:
00416
data:
1943.03
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
Policjanci ukraińscy zbiegli ze służby niemieckiej uprowadzili do lasu i tam zastrzelili 7 Polaków, w tym kobietę.
źródło: Żurek Stanisław, „75. rocznica ludobójstwa – marzec 1943”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
7
min. 7
max. 7
nr ref.:
00842
data:
1943.05.18
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
Policjanci ukraińscy aresztowali i zamordowali nieopodal w lesie Adama (Stefana?). Rysia.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – maj 1943, wiosna 1943”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
1
min. 1
max. 1
nr ref.:
00864
data:
1943.05.20
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
Miejscowi Ukraińcy zamordowali ojca, który poszukiwał syna Adama Rysia zamordowanego 18 maja – pochowano go we wspólnej mogile z synem.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – maj 1943, wiosna 1943”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
1 – 2
min. 1
max. 2
nr ref.:
02288
data:
1943.07
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
Po rzezi 11 i 12 lipca upowcy zamordowali 12 Polaków ukrywających się w jednym miejscu.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
12
min. 12
max. 12
nr ref.:
02289
data:
1943.07
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
Ukraińcy zamordowali 11 Polaków, w tym 2 matki, każda z 3 dzieci.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
11
min. 11
max. 11
nr ref.:
01645
data:
1943.07.11
(„Krwawa Niedziela”)
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
Upowcy zamordowali około 220 Polaków. Pomimo, iż ksiądz odwołał sumę z godz. 11–tej, Polacy na nią przyszli. Zostali otoczeni w kościele i wymordowani, zginął też ksiądz proboszcz Bolesław Szawlowski. Ukraińcy chodzili po kościele i strzelali do zgromadzonych ludzi, głownie starców, kobiet i dzieci, dobijali rannych. Kościół obrabowali, wypili wino mszalne, śmieli się. W dole śmierci koło dzwonnicy zakopano ponad 100 ofiar. Po dokonaniu rzezi w kościele upowcy polowali na Polaków w całym miasteczku i w okolicach przez dwa dni. W mordach uczestniczyły kobiety i młodzież ukraińska.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Siemaszko Władysław, Siemaszko Ewa, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945”, w: Warszawa 2000, s. 896—899
„Palinko był stryjecznym wujem mojego ojca, miał już koło 70 lat, od kiedy pamiętam, to od zawsze był kościelnym. Tego ranka 11 lipca 1943 roku, spotykając mojego ojca powiedział: — ale mamy ładną pogodę (nie było żadnej chmurki na niebie), będzie dużo ludzi w kościele, bo i to chyba ostatnia niedziela przed żniwami. I poszedł do kościoła. My z tatą i Tośkiem Gąsiorowskim poszliśmy na sumę (to tak na godzinę 11: 00) do kościoła. Mama Tośka była w innej wsi u znajomych, a siostra (nie pamiętam jej imienia) poszła do kościoła z koleżanką. Jak zwykle my z Tośkiem stanęliśmy przed ołtarzem po lewej stronie, stało tam jeszcze kilku chłopaków. Dziewczyny stawały po prawej stronie ołtarza. Tata zawsze stawał przy oknie na korytarzu (kościół w Porycku miał krużganek wokół kościoła), patrząc prosto na ołtarz. W kościele, jak spostrzegłem, było dość dużo ludzi. Były tam całe rodziny, z małymi dziećmi na rękach. Wuj Palinko (kościelny) zadzwonił sygnaturką, a po chwili wszedł ksiądz Szawłowski z ministrantami, rozpoczęła się suma (nabożeństwo). Już nie pamiętam, w jakim momencie ktoś wszedł do kościoła i krzyknął: — Ukraińcy — upowcy są przed kościołem. Zrobiło się ogromne poruszenie, ludzie zaczęli biegać (do drzwi i z powrotem do ołtarza), dzieci płakały. ale msza trwała nadal. Dopiero gdy otworzyły się główne drzwi i z nich zaczęto strzelać z karabinu maszynowego, zrobił się popłoch, ogromny krzyk i lament. Ludzie biegali tam i z powrotem, padali, klękali, modlili się i krzyczeli, a najwięcej było słychać krzyki małych dzieci. Nie pamiętam już jak, ale zgubiłem gdzieś w tumulcie i ścisku Tośka. Zacząłem uciekać do drzwi wejściowych bocznych, przy drzwiach powstał ścisk i zamieszanie. Jak potem zrozumiałem, to ojciec mój odwrotnie, po usłyszeniu strzałów wchodził z korytarza (krużganku) do kościoła, i jakimś cudem spotkaliśmy się tuż pod chórem (tam gdzie organista Zegarski grał do mszy na klawikordzie). Ojciec złapał mnie za rękę i pociągnął do wieży i schodami na chór. Karabin maszynowy cały czas strzelał, słychać było także pojedyncze strzały karabinowe. Tam już był pan Zegarski i jeszcze parę osób (nie pamiętam już ich nazwisk). Byli to znajomi mego ojca. Oprócz mnie było tam jeszcze kilkoro małych dzieci. Ojciec z Zegarskim pamiętali, że drzwi z wieży na poddasze krużganków zostały zamurowane tylko na płaską cegłę i to na glinę, bo nie było wówczas cementu. Ponieważ nie było żadnych narzędzi, tata z Zegarskim scyzorykami zaczęli wydłubywać glinę i cegły zaczęły się ruszać, tak jedną po drugiej, dłubiąc, usuwano. Zrobiono niewielki otwór i wszyscy obecni weszli na poddasze. Ktoś ostatni założył otwór cegłami. Było nas, jak pamiętam, kilkanaście, może z 15 osób, w tym małe dzieci. Biegliśmy poddaszem aż do drugiej wieży, w której (jak wiedzieliśmy), nie było schodów. W szybkim biegu przeszkadzały nam grube belki, podtrzymujące zadaszenie. ale dzięki tym belkom mieliśmy się potem, później, za czym schować. Biegnąc, słyszeliśmy cały czas, jak strzelał karabin maszynowy i wtórowały mu pojedyncze wystrzały oraz wybuchy granatów. Nie zdawałem sobie sprawy, co się tam dzieje, ojciec ani znajomi nie zabierali głosu, byli wystraszeni nie mniej niż ja. Schowaliśmy się za ostatnią belką rusztowania i siedzieliśmy jak myszy, cicho i z zapartym tchem. Wokół nas było ciemno, gdyż — jak już wspominałem — nie było schodów na tej wieży. Wejście do wieży było zamurowane. Po jakimś czasie zobaczyliśmy w poświacie okna nad zakrystią dwie postacie idące w naszą stronę. Byli to mężczyźni z karabinami, szli w naszym kierunku. Zrobiło się małe poruszenie, ale tata powiedział: «siedźcie cicho, to może nas nie zauważą». Wszyscy myśleli to samo, że może nas już odkryli. Dreszcz przeszedł chyba wszystkim po plecach. Jeszcze bardziej przylepiliśmy się do belek i czekaliśmy, co będzie dalej. Oni uszli jeszcze z parę metrów, przechodząc przez belki poddasza i stanęli nadsłuchując, a my wstrzymaliśmy oddech. Po paru minutach tak silnego napięcia odetchnęliśmy, zauważyliśmy, że oni (a byli to najpewniej mordercy z kościoła) zawrócili i odchodzą, a my odetchnęliśmy z ulgą. Zostaliśmy na razie uratowani przez grube belki poddasza. ale za jakiś czas, może po pół godzinie, powietrzem targnął potężny wybuch, aż strop pod nami się zatrząsł, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Za chwilę do wieży zaczął napływać czarny dym i swąd spalonej słomy. Tata domyślił się, że pewnie to upowcy wysadzili ołtarz lub katakumby hrabiów Czackich pod posadzką kościoła. Gdy byliśmy zajęci ostatnimi przeżyciami i podsłuchiwaniem, co dzieje się w kościele, niespodziewanie zaczęło grzmieć i błyskać. Spadł duży, ulewny deszcz, słyszeliśmy, jak dudnił o blachę dachu. Bardzo głośno grzmiało. Okazało się, że burza była gwałtowna i trwała krótko, ale to wystarczyło, żeby upowcy wynieśli się z kościoła. To już było około czwartej godziny po południu. Takie było nasze napięcie przez ten czas, że nie liczyliśmy, ile to wszystko trwało. Ktoś wszedł od zakrystii i powiedział nam, że Ukraińców już nie ma w kościele. Nie chcieliśmy uwierzyć. Pomalutku, z duszą na ramieniu, zaczęliśmy przechodzić przez belki w kierunku wyjścia, do naszej dziury w tamtej drugiej wieży. Schodząc na schody wieży zobaczyłem pierwszą ofiarę, była to zamordowana kobieta. Leżała na schodach, i jak pamiętam, głową w dół, nie żyła, a kałuża krwi ściekła aż na dół schodów do kościoła. Wychodząc z wieży do kościoła zobaczyliśmy, co się stało, ogarnęło nas przerażenie i strach. Na posadce kościoła leżała biała powłoka kurzu z wapiennego tynku i ludzie byli cali biali. Okazało się, że jak upowcy zapalili słomę, by zdetonować pocisk artyleryjski, który miał zniszczyć ołtarz, to posypał się tynk wapienny z sufitu i ścian kościoła. Wszystko było pokryte białym proszkiem i kawałkami tynku. Wybuch nie zdołał zniszczyć ołtarza. Tylko nadpalone zostały stopnie przed ołtarzem i dywany. Dużo ludzi leżało w kałużach krwi, inni klęczeli, jeszcze inni wołali o pomoc. Widziałem, jak jedni pomagali drugim, by się wydostać spod innych, martwych ciał. Jeszcze inni wynosili na rękach swoich zmarłych lub rannych. Ojciec, przerażony tym, co zobaczył, przypomniał sobie, że w kościele był także dziadek Józef Jezierski, zaczął go szukać, chodząc od jednych zwłok do innych, ale dziadka nie było, ani wśród żywych, ani zmarłych. Ojciec pociągnął mnie w kierunku zakrystii. ale by tam dojść, musieliśmy przejść przez kałuże krwi, w której leżały trzy kobiety. Jak mi się zdawało, była to matka z córkami. Ojciec wziął mnie na ręce i przeniósł, by nie nadepnąć na leżące kobiety. Dziadka zobaczyliśmy, jak stał schowany za bocznymi drzwiami. Były to duże drzwi, którymi wchodziło się do kościoła i do zakrystii. Dziadek stał za tymi drzwiami, był jakby nieprzytomny, miał osmalone wąsy i nadpaloną marynarkę. Pamiętam, jak ojciec powiedział do dziadka: «niech tata idzie do domu i powie Gienkowi (to brat ojca, który mieszkał z dziadkami w Starym Porycku), by zabierał rodzinę i niech uciekają w kierunku Sokala». (Sokal był poza granicą [dawna granica rosyjsko–austriacka], była to już Generalna Gubernia, tak to Niemcy nazywali). Dziadek zapytał ojca: «a gdzie wy idziecie», ojciec odpowiedział, że w świat, i że do Sokala. Gdy rozmawialiśmy z dziadkiem, widziałem, jak ludzie wychodzili, uciekali z kościoła, nieśli ranne dzieci na rękach. Wszyscy byli bardzo wystraszeni, widziałem, że niektórzy byli zbroczeni krwią. Szli do domów z nadzieją, że tam znajdą schronienie, a tam (jak się potem okazało) już na nich czekali upowcy, by dalej mordować. Tych, co byli w domach, i tych wracających z kościoła. Tak wymordowano całą rodzinę Palinków. Po rozmowie z dziadkiem nie poszliśmy do Palinków (na szczęście), ani do naszego pokoju w baraku, chociaż był on po drodze. Poszliśmy w kierunku chutorów pod lasem, tam ojciec miał znajomego Ukraińca, dawnego sąsiada z Pawłówki, Mielniczuka Kiryka i na niego liczył, że nam pomoże. Biegliśmy opłotkami, unikając spotkania ludzi, tylko psy za nami szczekały. Po godzinie takiego biegu skryliśmy się w zagonie żyta (żyto było wysokie, bo to już krótko przed żniwami) i czekaliśmy, aż się ściemni, by pójść do Kiryka (to jest imię). Gdy tak cicho, trochę drzemiąc, siedzieliśmy, raptem usłyszeliśmy głosy Ukraińców, szli obok drogą. Opowiadali sobie, jak to «strilały do Lachów (strzelali do Polaków) w poryckim kościele». Pochyliliśmy niżej głowy i czekaliśmy, aż przejdą. aż tu nagle usłyszeliśmy ujadanie psa, zdrętwieliśmy ze strachu, ale prawdopodobnie był to jeszcze szczeniak. Gdyby to był stary pies, to już by było po nas. Zdaliśmy sobie z tego sprawę dopiero gdy Ukraińcy odeszli, a pies przestał ujadać. Prawdopodobnie pies biegał wokół idących, oszczekując swych panów. Kiryk nawet mocno się nie zdziwił, wysłuchał relacji ojca o tym, co się stało w kościele. Przyjął nas do swego domu, nakarmił i przenocował. Ja spałem z jego synem w łóżku, a tata w stogu z sianem, tak było bezpieczniej i dla Kiryka, i dla nas. Drugiego dnia (12 lipca) gospodarz na prośbę ojca pojechał do Palinków w Porycku i przywiózł nasze spakowane walizki. Jak mówił, nie jechał koło kościoła, bo się bał, że spotka upowców. Od sąsiadów Palinków dowiedział się, kogo z nich zamordowano w kościele (zamordowano dziadka Palinkę i jego wnuczkę, a księdza przy ołtarzu tylko raniono). Gdy ojciec szedł do kościoła, nie miał przy sobie dokumentów ani żadnych pieniędzy (ale wszystko było w walizce ojca). Jak Kiryk wrócił z Porycka, to powiedział nam, że upowcy po wyjściu z kościoła poszli mordować po domach. Żona Kiryka dała nam chleba na dalszą drogę. Poczekaliśmy, aż zrobiło się ciemno, bo mieliśmy przejść przez tory kolejowe, a to była droga Ukraińców, którędy jeździli do Porycka. Poczekaliśmy, aż zajdzie księżyc i przebiegliśmy tory. Po pewnym czasie spotkaliśmy znajomych i razem już śmielej szliśmy do granicy (była to granica pomiędzy Ukrainą a Reichem). Było już rano. Niemcy dopiero wychodzili na granicę, nie zatrzymali nas, tylko kazali iść prosto do Sokala. W Sokalu spotkaliśmy już kilkadziesiąt osób, takich jak i my, uciekinierów z okolic Porycka. ale oni nic nie słyszeli o naszych dziadkach, stryju i stryjence z dziećmi ze Starego Porycka. ale i w Sokalu nie było spokoju, pewnej nocy obudziły na pojedyncze strzały i kanonada karabinu maszynowego. Rano dowiedzieliśmy się, że to z komendy niemieckiej policji ukraińska policja uciekła w nocy do lasu z całą swoją bronią, stąd ta nocna strzelanina. Dalszy okres okupacji niemieckiej spędziliśmy w Karnkowie u dziadków Bańcerów. Mama już zmarła, a my z bratem i ojcem zamieszkaliśmy w Kwidzyniu. O zamordowaniu dziadków i całej rodziny Jezierskich dowiedzieliśmy się dopiero w latach 60–ych. Nasz znajomy afanazy Hoszko, Ukrainiec, były pracownik warsztatu w Porycku, po wojnie zamieszkał na Śląsku. Pojechał w latach 60–ych do Porycka, aby odwiedzić rodzinę. Rozmawiał ze swoim bratem Siergiejem i on mu opowiedział, jak zamordowano naszych dziadków ze Starego Porycka. Otóż naszych dziadków: Józefa i Jadwigę Jezierskich, prababkę Ulanowską oraz stryja Gienka, jego żonę i dwoje nieletnich dzieci zamordowali sąsiedzi Ukraińcy. Przewodził im Ukrainiec Klim Matwiejczuk, sąsiad ze Starego Porycka. W domu dziadków była jeszcze rodzina żony stryja. Był tam dziadek i babka Zembrzyscy oraz ich starsza córka z dwojgiem dzieci w wieku 12–14 lat, i była tam jeszcze młodsza siostra stryjenki. Czyli razem w domu było 13 osób. Wszyscy zostali zamordowani na podwórku, a dzieci utopiono w studni. Stryj Gienek, ranny, z żoną próbował uciekać, upowcy dogonili ich na wale pomiędzy jeziorem a stawami i tam dobili. Dom został spalony, a ich cały dobytek zabrał główny morderca Matwiejczuk. Nazwisko Jezierskich, Eugeniusza i jego żony Marii, widnieje na płycie nagrobnej na cmentarzu w Pawliwce. Ten, kto opowiadał o tym okropnym mordzie, musiał tam być, lub dowiedział się od któregoś z morderców”...
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Jezierski Ryszard, „Historia rodziny Jezierskich z Porycka”; w: „Nad Odrą”, w: nr 6—8/ 2012
Byłem świadkiem mordu dokonanego w dniu 11.07 1943 r. przez bandę „rezunów” UPA w kościele parafialnym w Porycku powiat Włodzimierz Wołyński. W owym czasie zamieszkiwaliśmy w leżącej 4 km na południe od Porycka Kolonii Olin. W niedzielę 11. 07.1943 r. udaliśmy się furmanką do naszego kościoła parafialnego w Porycku. Jechało nas sześcioro: mój dziadek Józef Bławat lat 66, ojciec Kazimierz Bławat lat 41, moje siostry Waleria i Genowefa, 9 i 11 lat, oraz brat Józef Bławat lat 15. Ja miałem wtedy nieco ponad 7 lat. Gdy dojechaliśmy do kościoła konie z wozem zostały przywiązane do drzewa przy parkanie na dziedzińcu przykościelnym od strony północno– wschodniej. Sami weszliśmy do kościoła. Dziadek udał się do czwartej ławki w prawym rzędzie, siadając na skraju od środkowej nawy. Siostry stanęły pod amboną bliżej balustrady i ołtarza. Brat został z tyłu za ławkami, a ojciec ze mną zatrzymał się obok znajdującego się nieopodal konfesjonału. Kościół zapełniał się powoli, ksiądz proboszcz Bolesław Szawłowski rozpoczął celebrować mszę świętą. Wsłuchani w Introitus nie przeczuwaliśmy nawet, że kościół otoczyła już banda Ukraińców UPA. Nagle usłyszałem odgłos strzałów z ciężkiego karabinu maszynowego dolatujący od strony głównego wejścia do kościoła. Tata błyskawicznie posadził mnie w niszy po zrabowanej w 1939 roku przez Sowietów figurze Matki Bożej. Padły pierwsze ofiary spośród wiernych stojących w środkowej nawie. Wówczas, aby zapobiec dalszej masakrze, a przy tym okupując to w większości własną śmiercią, stojący pod chórem ludzie zamknęli drzwi główne. Ksiądz Bolesław Szawłowski, widząc tylu rannych i zabitych, przerwał mszę świętą, wszedł na ambonę i udzielił ostatniego rozgrzeszenia zabitym, rannym oraz żywym klęczącym przed Bogiem w obliczu śmierci. Wypowiadając jeszcze ostatnie błogosławieństwo dodał słowa: „Bracia Polacy, giniemy za wiarę”. W tym momencie banderowcy rozbili granatem drzwi od zakrystii i wdarli się na stopnie ołtarza, skąd rozpoczęli strzelać do wiernych. Jeden z karabinów maszynowych wycelował w księdza znajdującego się jeszcze na ambonie. Ksiądz Bolesław Szawłowski, trafiony w rękę i nogi, stoczył się po stopniach ambony padając na ciała swych parafian zabitych u stup ołtarza. Mój tata klęczał obok konfesjonału, ale i jego wypatrzył jeden z Ukraińców kula trafiła w policzek przechodząc pod okiem, skonał na moich oczach nic nie mówiąc. Siedziałem skamieniały chwilą niezacieralną jak wieczność. Następnie banderowcy rzucili granaty między ławki. Rzucone wiązki granatów powodowały straszne spustoszenie wśród wiernych: ciała były rozrywane na połowę, wnętrzności wypływające z rozerwanych ciał powodowały przykry fetor, ciała bez nóg w ostatnich impulsach podskakiwały na rękach. Posadzka między ławkami była cała zalana krwią. Nie mogąc dotrzeć do chóru, ostrzeliwali ogniem karabinów. Polacy otworzyli drzwi główne i, kto żył, biegł do wyjścia. Lecz tam, przed kościołem, ustawiony był ciężki karabin maszynowy typu talerzowego. W ciągu minuty w przejściu pozostała tylko góra ciał zabitych i rannych. W międzyczasie czterech „rezunów” wniosło dwa wielkie pociski artyleryjskie, które ułożyli na ołtarzu głównym, obłożyli słomą z sienników, po czym podpalili i odeszli mając nadzieję, że pociski zburzą kościół. Jednakże granat mający dopomóc detonacji, ułożony między pociskami, zdmuchnął płomienie, wyrywając jedynie otwór do grobowca pod ołtarzem. W kościele było pełno dymu. Wyszedłem z wnęki i pobiegłem do dziadka leżącego między ławkami. Ale dziadek, ranny ciężko w kolano, rozkazał mi samemu uciekać do cioci Walerii Walczak, która mieszkała nieopodal kościoła. Więc przedzierałem się przez stos zabitych na stopniach wejścia głównego. Przy wejściu na dziedziniec ujrzałem dwóch Ukraińców przy karabinie maszynowym, zamarłem. Wtedy nieoczekiwanie powiedział jeden z nich do drugiego: „Puskaj, jewo i tak wilki zjedzą” (moje białe ubranko nasiąkło krwią zabitych i rannych, po ciałach których musiałem się przedrzeć chcąc wyjść z kościoła). Ile mi sił starczyło pobiegłem do domu cioci Walerki, ale nie mogłem wejść do mieszkania: zaraz za progiem leżała kobieta z roztrzaskaną głową, mózg i krew rozbryzgane były po całym przedsionku. Wycofałem się więc do drewutni, gdyż zaczął padać ulewny deszcz. Banderowcy tymczasem opuścili tereny przykościelne, ruszając bić i rabować mieszkańców Porycka. Schowany za drzwiami drewutni obserwowałem nasze konie i wóz, czekając, czy ktoś nadejdzie. Po jakimś czasie pojawił się mój brat Józek, który przeżył schowany w grobowcu, wraz z sąsiadem. Uradowany wybiegłem do nich i zdałem relację, gdzie kto leży. Idąc do kościoła znaleźliśmy Tośka (brata ciotecznego, syna Walerii Walczak). Zanieśliśmy go na nasz wóz, który Ukraińcy porzucili widząc dyszel złamany przez spłoszone konie. Sąsiad osądził, że mojego taty już nie zabierzemy, bo nie będzie na to czasu i w każdej chwili mogli wrócić Ukraińcy zabraliśmy więc tylko dziadka po czym kazał nam prędko ruszyć. Do wozu dobiegła jeszcze od Aniołczyków z naszej kolonii. Józek usiadł na złamanym dyszlu i stamtąd kierował wozem oraz końmi. My leżeliśmy na wozie plackiem, by wyglądało, ze konie się spłoszyły, i tak pędząc przez pola i łąki dotarliśmy do domu. Tymczasem domy w kolonii Olin stały opuszczone przez mieszkańców ktoś spóźniony na mszę cofnął się do osady i powiadomił o rzezi w Porycku. Nie zastaliśmy więc ani moich dziadków Szczęchów, ani mojej mamy z pozostałymi dziećmi: jednoroczną Kazią i trzynastoletnim Tadeuszem. Wraz z wieloma innymi uciekli w stronę Sokala, bo tam Niemcy trzymali posterunek na Bugu. Spotkaliśmy za to naszych wujków Jakuba Szczęcha i Konstantego Furmagę, którzy obserwowali wioskę i zaskoczeni teraz naszym widokiem wykrzykiwali: „To wy żyjecie, a mówili, że wszystkich rezuni wymordowali w kościele”. „Ano żyjemy”– zdołaliśmy odpowiedzieć. Wujek Kostek rozkazał zaraz „Kuba, zmienić opatrunki rannym!”. Józek miał pomóc przy zmianie dyszla, a mnie przypadło rozpalić ogień w piecu, aby podgrzać wodę do obmycia ran. Jednakże ran nie zdążyliśmy już przemyć i opatrzyć. Na widok unoszącego się z komina dymu hurma Ukraińców z sąsiedniej wioski ruszyła w naszą stronę. Wujek Kostek krzyknął: „Na wóz!” a wujek Kuba ruszył przynieść Tośka. Dziadek nie dał się zabrać. Powiedział, że jest już stary i ranny, to mu nic nie zrobią. Został w domu leżąc na łóżku. Józek kończył zmianę dyszla i poprawę uprzęży. Wujek Kostek wrzucił jeszcze na wóz worek grochu, przykrył nas sianem i przykazał jechać do Sokala; „Ale tylko leśnymi drogami”. Obaj wujkowie zostali, ukrywszy się w sadzie, by obserwować losy zabudowań i mienia. Do lasu było niespełna 50 metrów, więc ukraińscy chłopi nie zdołali nas dogonić. Józek znając drogi leśne, którymi często chodził na zakupy do Sokala, szczęśliwie dowiózł nas do granicy na Bugu. Niemcy, widząc rannego brata ciotecznego i nas wystraszonych chłopców, przepuścili przez granicę i skierowali do punktu pomocy sanitarnej, który mieścił się na dziedzińcu przyklasztornym. Punkt ten obsługiwany był przez szwedzki i polski Czerwony Krzyż z Kamionki Strumiłowej. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że ciocia Waleria Walczak była już tam na miejscu, pokonując biegiem ok.22 km dzielące Poryck od Sokala. Uradowana wzięła swego rannego syna na ręce i pobiegła do lekarzy. Ci widząc, że potrzebna jest operacja, gdyż odłamek granatu utkwił w głowie, skierowali go nazajutrz pierwszym transportem koleją do odległego o około 100 km Lwowa. Tam, po operacji, brat cioteczny żył jeszcze miesiąc. Zmarł w szpitalu lwowskim. Dwudniowa obecność odłamka wywołała zakażenie krwi. My z bratem Józkiem czekaliśmy w okolicy klasztoru, mając nadzieję, że któraś z sióstr jeszcze dotrze, gdyż żadnej z nich nie widzieliśmy ani żywej ani zabitej. Po dwóch dniach udaliśmy się do miejscowości Waręż gdzie mieszkał nasz stryj Adam Bławat. Zdaliśmy mu relację o „rezunach”. Kazał nam zatrzymać się i czekać w jego domu. Sam poszedł przekonać dwóch Niemców, by pojechali z nim do Kolonii OLIN. Umiał trochę mówić po niemiecku z austriacką melodią, bo jeszcze przed I wojną światową służył w CK Armii. Jakoś mu się udało dogadać „za odpowiednią opłatą” i pojechali z nim furmanką do naszej wioski. Tam zastał już tylko spalone domy i zabudowania, a na miejscu gdzie stało łóżko, zwęglone kości dziadka. Pochował więc je, a z domu zabrał ukryte za kominowym popielnikiem dokumenty rodzinne. Udał się do Porycka, aby pochować tatę, lecz tam dowiedział się, że ofiary mordu zostały pochowane z rozkazu Niemców na dziedzińcu przed Kościołem we wspólnej mogile — 180 ofiar mordu. Księdza proboszcza pochowano na prośbę popa oddzielnie w pobliżu figury św. Anny po prawej stronie dziedzińca, gdyż pop uzasadniał, że „księdza nie godzi się chować w ziemi deptanej”. Kiedy wrócił, nalegaliśmy, aby zezwolił nam pojechać szukać mamy. Stryj zgodził się, choć nie bez wahania. Załadował nam worek kaszy, ziemniaków, parę bochenków chleba, trochę owsa dla koni, a na wierzch siana. Ruszyliśmy, oczywiście zawracając do Sokala, by sprawdzić, czy przypadkiem nie pojawiły się nasze siostry. Na transport kolejowy nie chciano nas zabrać, gdyż ładowano jedynie ludzi, bez furmanek i koni. Jechaliśmy więc około tygodnia naszym wozem aż do Przeworska na Podkarpaciu, wyposażeni w dokument wystawiony w języku niemieckim i polskim, zaświadczający, że jesteśmy uciekinierami zza Buga. Mieliśmy szczęście. Nasi zatrzymali się dokładnie w Przeworsku u gospodarza o nazwisku Kapusta, który użyczył uchodźcom swych czworaków. Radości było co niemiara. Matula nasza myślała, że wszyscy zginęliśmy. Opowiadać trzeba było po kilka razy, bo sąsiedzi się schodzili, ciekawi na wieści, „jak to rezuni po sąsiedzku dorabiali się na polskim dobytku żywym i martwym”..
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Bławat Jan, „Masakra w kościele parafialnym w Porycku 11.VII. 1943”; w: „Kresowy Serwis Informacyjny”, w: nr 7/2013 – komentarz Stanisława Żurka: autor wspomnień stwierdził, że w takiej wersji przedstawił wydarzenia na przesłuchaniu u prokuratora IPN w Gdańsku -spisał je w 1995
Krzysztof Filipowicz: „Miałem wtedy 15 lat. W niedzielę 11 lipca 1943 r. poszedłem z rodziną do kościoła. Mszę święta o godz. 11 prowadził ks. Bolesław Szawłowski. Kościół był pełen ludzi zarówno z Porycka jak i okolicy. Nie służyłem do mszy, choć byłem ministrantem. Podczas nabożeństwa kościół został otoczony przez uzbrojone bandy ukraińskie. Rozpoczęła się strzelanina. Zgromadzonych w świątyni Polaków ogarnęło przerażenie. Niektórzy w panice próbowali uciec ze świątyni. Kule dosięgły ich na zewnątrz. Po jakimś czasie bandyci weszli do kościoła. — Widziałem jak upadł ksiądz Szawłowski — relacjonuje Filipowicz. — Widziałem jak oprawcy stanęli przy ołtarzu i zaczęli strzelać do ludzi. Ci, których nie dosięgły kule bandytów, zaczęli się chronić, gdzie tylko kto mógł: we wnękach, za filarami. Ja z matką schroniłem się pod ścianą za filarem. W pewnym momencie bandyci zaczęli wnosić do kościoła słomę. Umieszczono w niej materiały wybuchowe. Byłem przekonany, że zginę tak jak inni. W gorącej modlitwie prosiłem Boga, bym zginął podczas ucieczki, trafiony w plecy. Gdy zapalono słomę, zaczęły wybuchać pociski. Ci, którzy jeszcze żyli zaczęli się dusić od dymu. Zacząłem błagać matkę, żeby uciekać z tego miejsca, by żywcem nie spłonąć. Wydaje mi się, że matka już wtedy była ranna, lecz nic mi nie mówiła. Usłuchała mej prośby i zaczęliśmy przesuwać się pomiędzy trupami w kierunku wyjścia. Gdy znaleźliśmy się na korytarzu, który otaczał główną nawę kościoła, poczułem silny przeciąg i gwizd kul. W tym czasie matka upadła zastrzelona. Biegłem dalej do wyjścia. W pewnym momencie zobaczyłem starszą siostrę, 18‑letnią Józefę. Była ranna, leżała we krwi, błagała o pomoc. Usiłowałem ją podnieść, lecz nie dałem rady. Powiedziałem, że sprowadzę pomoc. Wtedy na wprost głównego wyjścia zobaczyłem bandytów. Strzelano do mnie. Upadłem i zacząłem z powrotem czołgać się do kościoła.
Wbiegł na schody prowadzące na wieżę świątyni. Szybko przypomniał sobie, że parę lat wcześniej ksiądz Szawłowski kazał zamurować drzwi prowadzące na strych nad korytarzem otaczającym główną nawę świątyni. Z kilkoma mężczyznami wybili otwór, przez który z trudem przedostali się na strych. «Tam przeleżałem kilka godzin. Zaczął padać deszcz. Woda bębniła w dach tuż nad moją głową. Płakałem i dzwoniłem ze strachu zębami». Kryjówkę opuścił, gdy bandyci oddalili się z miejsca rzezi. W kałużach krwi leżały trupy. Gdzieniegdzie dochodził cichy jęk umierających. Siostra Józefa jeszcze żyła. Stanisław pobiegł do domu i opowiedział ojcu, co się stało w kościele. Najpierw przywieziona została starsza siostra. Na swoim łóżku skończyła życie. — Później ojciec przywiózł matkę, młodszą siostrę, czyli trzynastoletnią Genowefę, i pięcioletnią siostrzenicę — wspomina patrząc przez szybę samochodu het daleko. Wszystkie zginęły od kul ukraińskich bandytów. — Rano ojciec wraz ze znajomymi wykopali na cmentarzu mogiłę. Tam położono moją matkę, siostry i siostrzenicę. Umarłych zakryto deskami i zasypano ziemią. Odmówiliśmy modlitwę i wróciliśmy do domu”.
Nikołaj Ohorodniczuk vel Kwiatkowski (dawny mieszkaniec Radowicz): „11 lipca 1943 r. rano, razem z grupą UPA liczącą około 20 ludzi, wszedłem w czasie mszy św. do kościoła w m. Pawłówka (Poryck) iwanickiego rejonu, gdzie w ciągu trzydziestu minut, wraz z innymi, zabiliśmy obywateli narodowości polskiej. W czasie akcji zabito 300 ludzi, wśród których były dzieci, kobiety i starcy. Po zabiciu ludzi w Pawłówce – udałem się z grupą do położonej w pobliżu wsi Radowicze oraz polskich kolonii Sadowa i Jeżyn, gdzie wziąłem udział w masowej likwidacji ludności polskiej. W wymienionych koloniach zabito 180 kobiet, dzieci i starców. Wszystkie domy spalono, a mienie i bydło rozgrabiono…” — zeznawał w 1981 r. przed sądem Ohorodniczuk. Wg. Aleksandry Hryciuk z Radowicz i Haliny Jucharemiwnej, które obserwowały pokazowy proces Ohorodniczuka w świetlicy cukrowni w Iwaniczach, sąd uznał, że to on kierował akcją w Porycku. W zbrodni uczestniczyli także oskarżeni wówczas Szpaczuk i Stasin.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: „Mord w Kościele”; w: „Tygodnik Zamojski”, w: 9 lipca 2003, s. 17
Także: Świadek Jan B. (Bławat — przypis: Stanisław Żurek)(ur. 1936): „Mieszkaliśmy w leżącej cztery kilometry na południe od Porycka kolonii Olin. W niedzielę udaliśmy się furmanką do naszego kościoła parafialnego w Porycku. Jechało nas sześcioro: dziadek Józef B., ojciec Kazimierz, siostry Waleria (9 lat) i Genowefa (11 lat) oraz brat Józef (15 lat). Gdy dojechaliśmy, konie z wozem zostały przywiązane do drzewa obok parkanu na dziedzińcu przykościelnym, a sami weszliśmy do kościoła. Ksiądz proboszcz Bolesław Sz. (Szawłowski — przypis: Stanisław Żurek) rozpoczął mszę. Nagle usłyszałem odgłos strzałów karabinu maszynowego, dolatujący od strony głównego wejścia. Tata błyskawicznie posadził mnie w niszy po zrabowanej przez Sowietów figurze Matki Boskiej. Sam uklęknął obok konfesjonału, ale wypatrzył go któryś z banderowców. Kula trafiła go w policzek. Skonał na moich oczach, nic nie mówiąc. Siedziałem skamieniały. Banderowcy rzucali granaty między ławki. Powodowały straszne spustoszenie, rozrywały ciała wiernych, wypływające wnętrzności wydzielały okropny zapach […] . Posadzka między ławkami była cała zalana krwią. Ukraińcy nie mogąc dorzucić granatów na chór, ostrzelali go z karabinów. Polacy otworzyli główne drzwi i kto żyw biegł do wyjścia. Lecz przed kościołem ustawiony był karabin maszynowy. W ciągu minuty w przejściu powstała góra zabitych i rannych. Wyszedłem z wnęki i pobiegłem do dziadka, leżącego między ławkami. Był ranny w kolano, kazał mi uciekać do cioci Walerii W., która mieszkała nieopodal kościoła. Przedzierałem się przez stos zabitych w drzwiach głównych. Wychodząc na dziedziniec zamarłem, bo ujrzałem dwóch Ukraińców przy karabinie maszynowym. Nieoczekiwanie jeden powiedział do drugiego: «Puść, jego i tak wilki zjedzą». Moje białe jeszcze rano ubranko nasiąkło krwią z ciał, po których musiałem się przedzierać, chcąc wyjść z kościoła. Pobiegłem do domu cioci, ale nie wszedłem do mieszkania, bo zaraz za progiem leżała kobieta z roztrzaskaną głową. Mozg i krew rozbryzgane były po całym przedsionku. Wycofałem się do drewutni. Rozpadał się ulewny deszcz. Banderowcy tymczasem opuścili teren przykościelny, zaczęli bić i rabować mieszkańców Porycka. Schowany za drzwiami drewutni, obserwowałem nasze konie i wóz, czekając, aż ktoś nadejdzie. Po jakimś czasie pojawił się mój brat Józek z sąsiadem. Przeżył schowany w grobowcu /katakumbach pod kościołem/. Wybiegłem do nich i zdałem relację, gdzie kto leży. Idąc do kościoła znaleźliśmy Tośka, syna cioci Walerii. Zanieśliśmy go na nasz wóz, który Ukraińcy porzucili, widząc dyszel złamany przez spłoszone konie. Sąsiad zadecydował, że taty nie zabierzemy, bo w każdej chwili mogą wrócić Ukraińcy, zabraliśmy więc tylko dziadka, po czym kazał nam prędko ruszać. Do wozu dobiegła jeszcze dziewczyna od a. z naszej kolonii. Józek usiadł na złamanym dyszlu i stamtąd powoził. My leżeliśmy na wozie plackiem, by wyglądało, że konie się spłoszyły. Tak pędząc przez pola i łąki dotarliśmy do domu. Domy w kolonii Olin stały opuszczone. Ktoś spóźniony na mszę cofnął się do osady i powiadomił o rzezi w Porycku. Nie zastaliśmy więc ani dziadków Sz., ani mamy z pozostałymi dziećmi. Uciekli w kierunku Sokala, bo tam Niemcy trzymali posterunek na Bugu. Spotkaliśmy za to naszych wujków […] , którzy obserwowali wioskę i zaskoczeni naszym widokiem krzyknęli: «To wy żyjecie, a mówili, że rezuni wymordowali wszystkich w kościele!». Wujek Kostek rozkazał zaraz zmienić opatrunki rannym. Józek miał pomóc przy zmianie dyszla, a mnie przypadło rozpalić w piecu, aby podgrzać wodę do obmycia ran. Jednakże ran nie zdołaliśmy już przemyć i opatrzyć. Na widok unoszącego się z komina dymu, hurma Ukraińców z sąsiedniej wioski ruszyła w naszą stronę. Wujek Kostek krzyknął: «Na wóz!», a wujek Kuba przeniósł Tośka. Dziadek nie dał się zabrać. Powiedział, że jest już stary i ranny, to nic mu nie zrobią. Został w domu na łóżku. Józek kończył zmianę dyszla i poprawę uprzęży. Wujek Kostek wrzucił jeszcze na wóz worek grochu, przykrył nas sianem i kazał jechać do Sokala, ale tylko leśnymi drogami. Obaj wujkowie zostali, ukrywszy się w sadzie, aby obserwować losy zabudowań i mienia. Do lasu było niespełna 50 metrów, więc ukraińscy chłopi nie zdołali nas dogonić. Józek znając drogi leśne, którymi często chodził na zakupy do Sokala, szczęśliwie dowiózł nas do Bugu. Niemcy skierowali nas do punktu pomocy sanitarnej. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zastaliśmy tam ciocię Walerię. Pokonała biegiem 22 kilometry, dzielące Poryck od Sokala. Uradowana, wzięła rannego syna na ręce i zaniosła do lekarzy. Ci widząc, że potrzebna jest operacja, gdyż w głowie Tośka utkwił odłamek granatu, skierowali go nazajutrz pierwszym pociągiem do odległego o 100 kilometrów Lwowa. Po operacji żył jeszcze miesiąc. Dwudniowa obecność odłamka wywołała zakażenie krwi. My z Józkiem czekaliśmy w okolicy klasztoru /bernardynów w Sokalu/, mając nadzieję, że któraś z /naszych/ sióstr jeszcze dotrze, gdyż żadnej nie widzieliśmy ani żywej, ani zabitej. Po dwóch dniach udaliśmy się do Waręża, gdzie mieszkał stryj adam B. Zdaliśmy mu relację o rezunach. Kazał nam poczekać, a sam poszedł przekonać dwóch Niemców, by pojechali z nim do kolonii Olin. Udało mu się dogadać za odpowiednią opłatą. Stryj zastał w wiosce już tylko spalone domy i zabudowania, a w miejscu, gdzie stało łóżko, zwęglone kości dziadka”.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Odonus Barbara, „Lato 1943”; w: „Karta”, w: nr 43 /2004/
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
ok. 220
min. 220
max. 220
nr ref.:
01647
data:
1943.07.11
(„Krwawa Niedziela”)
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
Ukraińcy zamordowali 4 Polaków: 3‑osobową rodzinę oraz męża Ukrainki.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
4
min. 4
max. 4
nr ref.:
01734
data:
1943.07.12
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
W następnym dniu po rzezi 11 lipca upowcy dokonali ponownego napadu mordując co najmniej 100 Polaków.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
co najmniej 100
min. 100
max. 100
nr ref.:
03040
data:
1943.09.15
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
W potyczce z UPA poległ Józef Krzysztoń.
źródło: Żurek Stanisław, „75.rocznica ludobójstwa: wrzesień 1943”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
1
min. 1
max. 1
nr ref.:
04651
data:
1944.01.16
lokalizacja
opis
dane ogólne
Poryck
Do kościoła poszedł ks. Stanisław Grzesiak, aby pomodlić się za zamordowanego tutaj 11 lipca 1943 roku ks. Szawłowskiego i został zastrzelony przez Ukraińców.
źródło: Żurek Stanisław, „Kalendarium ludobójstwa – styczeń 1944”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
1
min. 1
max. 1
Autorzy niniejszego opracowania informują, że każda korespondencja wysłana na podany poniżej adres portalu Genocidium Atrox może zostać opublikowana — verbatim w całości lub części, wraz z podpisem — chyba że zawierać będzie explicite odnośne zastrzeżenie. Adres Emajl nie będzie publikowany.
Jeśli na Państwa urządzeniu działa klient programu pocztowego — taki jak Mozilla Thunderbird, Windows Mail czy Microsoft Outlookopisane m.in. w Wikipedii — by skontaktować się z Kustoszem/Administratorem i wysłać korespondecję proszę spróbować wybrac link poniżej:
LIST do KUSTOSZA/ADMINISTRATORA
Jeśli natomiast Pan/Pani nie posiada takowego klienta na swoim urządzeniu lub powyższy link nie jest aktywny proszę wysłać Emajl za pomocą używanego przez Pana/Panią konta — w stosowanym programie do wysyłania korespondencji — na poniższy adres:
jako temat podając:
GENOCIDIUM ATROX: PORYCK