Rzymskokatolicka Parafia
pw. św. Zygmunta
05-507 Słomczyn
ul. Wiślana 85
dekanat konstanciński
archidiecezja warszawska
LUDOBÓJSTWO dokonane przez UKRAIŃCÓW na POLAKACH
Opisy zbrodni (dane za okres 1943–1947)
Miejscowość
II Rzeczpospolita
Kupowalce
współcześnie
Zbrodnie
Sprawcy:
Ukraińcy
Ofiary:
Polacy
Ilość ofiar:
min.:
160
max.:
160
wydarzenia
nr ref.:
01859
data:
1943.07.16
lokalizacja
opis
dane ogólne
Kupowalce
Polakom tej starej polskiej wsi, z rodowodami szlacheckimi, Ukraińcy gwarantowali bezpieczeństwo w zamian za dostarczanie żywności dla UPA. Atak nastąpił w południe, równolegle z napadem na sąsiednie wsie Szeroka i Lulówka. Pod każdy polski dom podjechała furmanka z „ukraińskimi powstańcami” i następowała rzeź „od niemowlęcia po starca” za pomocą siekier, noży, bagnetów i innych narzędzi mordu własnej produkcji. Miały miejsce potworne gwałty na dziewczętach i kobietach, okaleczanie i bestialskie tortury. Rzeź trwała cały dzień, a następnego dnia przeszła „druga fala” wyłapując ukrywających się i dobijając rannych. Całe rodziny były wiązane drutem kolczastym i palone żywcem, bądź wrzucane do studni. Siekierami odrąbywano głowy nawet kobietom, które następnie oprawcy obnosili chwaląc się swoim „heroizmem” w tym „konflikcie polsko–ukraińskim”. Prawie wszystkie kobiety po gwałtach miały obcinane piersi, wyłupywane oczy, rozpruwane brzuchy. Tak „ukraińscy powstańcy” wyrżnęli 160 Polaków. Ograbiona i spalona wieś stała się jednym wielkim cmentarzem, po którym obecnie nie ma ani śladu.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Siemaszko Władysław, Siemaszko Ewa, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945”, w: Warszawa 2000, s. 129—130
Edmund Żukowski zeznaje: „Po pewnej chwili zajechało pod dom kilka furmanek, wpadli na podwórze, wyciągnęli z domu panią Rabczyńską i przyciągnęli do pnia, który stał na podwórku. Trzech trzymało za ręce i nogi, a czwarty za włosy. Położyli na pniu i toporem obcięli głowę, którą potem trzymali do góry, pokazując. W ukryciu przesiedzieliśmy do nocy. Był to straszny widok, cały widnokrąg w ogniu, ryk bydła, wycie psów, krzyki, sądny dzień […] Tam też znalazłem babcię Żukowską. Miała porżniętą pierś nożem i poderżniętą szyję, którą zawinęła chustką i przez dwa dni jeszcze żyła, po przewiezieniu do Horochowa zmarła […] Na podwórzu był wujek Łazowski, ciotka Pelagia, synowa z 4‑letnią córeczką oraz syn Henryk. Ukraińcy otoczyli zabudowania. Synowi Henrykowi udało się uciec. Pozostałych z rodziny powiązano drutami, zamknięto w stodole i podpalono. Spłonęli żywcem”.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Siemaszko Władysław, Siemaszko Ewa, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945”, w: Warszawa 2000, s. 1127
Samoobrona pojechała na wypad, kierunek Kupowalce, aby zobaczyć, co, gdzie i jak wyglądają ci pomordowani, bo Ukraińcy wybrani donosili, że leżą i nikt nie pochował ich. Pojechali, a było trzy tygodnie po napadzie, tym morderczym. Zeszli z wozów i szli pieszo, i o dziwo kopica siana poruszyła się. Przerażeni patrzą, a w tej kopie siana siedziała kobieta, 55 lat, pani Szuryńska, która siekierą miała przerąbany obojczyk prawy. Upadła i Ukrainiec myślał, że zabita, a ona ocuciła się i doszła do kopicy siana i tam się żywiła. Tarła kłosy ze zboża: żyta, pszenicy i tak żyła trzy tygodnie. Przywieźli ja do Horochowa, opatrzyli w szpitalu, ale rana była tak wielka, że zaraz ja odwieźli do Lwowa do szpitala.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Wolf Józefa z. d Zawilska, „Wspomnienia”; w: portal: Strony o Wołyniu — internet: free.of.pl [dostępny: 2021.04.11]
„Wobec przerażających doniesień o dokonywanych przez Ukraińców mordach bezbronnej ludności, ważyliśmy decyzję opuszczenia Kupowalec. I taką decyzję podjęliśmy bodajże 14 lipca 1943 roku. Zaczęły się przygotowania. Mama tego dnia wywiozła do miasta powiatowego Horochowa moją najmłodszą siostrę alicję, zostawiając ją u księdza z naszej parafii Kobylińskiego, który w Horochowie schronił się już wcześniej. 16 lipca, z rana, ojciec pojechał do kowala, by poprawić coś przy wozie. Czuło się już najwyraźniej atmosferę niepokoju i wielu mieszkańców Kupowalec i pobliskich miejscowości rozważało możliwość opuszczenia swych domów. Zaraz po południu udałem się do Łazowskich. Gdy tam trafiłem, rodziców Heńka nie było, gdyż około południa pojechali wozem na znajdującą się w odległości ok. 1,5 km, nowo kupioną od legionisty, pułkownika Wróblewskiego działkę, grabić uprzednio wykoszoną mieszankę paszową. Heniek i jego siostra Pelagia udawali się tam również. Szedłem z nimi pieszo kawałek, a następnie skręciłem do domu pod szopę, gdzie mama przynosiła mi obiad. Jadłem obiad z mamą, bratem alfredem i siostrą Moniką. Ojciec był u kowala a brat Zygmunt u dziadka. Ledwo skończyliśmy jeść, zobaczyliśmy, jak drogą maszeruje ogromna, licząca ze stu ludzi gromada. Na czele szedł człowiek z harmonią, i posłyszeliśmy, że gra melodię piosenki «Smert, smert Lacham». Była to jedna z grup ukraińskich bandytów otaczających miejsca zamieszkania Polaków. Byliśmy bezbronni, bo w ciągu dnia jedyny karabin, jakim dysponowaliśmy, znajdował się w schowku. Siostrze i bratu kazałem natychmiast uciekać w zboże. Kolumna przeszła obok, więc jeszcze nie byliśmy zorientowani w ich zamiarach, ale za chwilę dostrzegłem, że kilku z nich za sadem ustawia karabin maszynowy nazywany przez sowietów «diechtiariowem». Zostało przy nim trzech bandytów. Pokazałem ich mamie i już wiedzieliśmy, co to oznacza. Prosiłem mamę, by uciekała, ale ona uparła się, by iść do obory i wypuścić krowy. Ja ukryłem się i widziałem, jak krowy wychodzą, w tym jednak momencie na podwórko weszło trzech bandziorów. Skierowali się do obory a ja dosłyszałem ich słowa: «chto u was jest w chati?». Nie słyszałem odpowiedzi, bo rzuciłem się do ucieczki, jednocześnie rozglądając się, czy gdzieś nie widać siostry i brata. W tym czasie oprawcy zawlekli mamę do mieszkania, gdzie w okrutny sposób ją zamordowali (zakłuta została nożami). Dziadek Kuźmy Niżnika, który żył w przyjaźni z moim dziadkiem Walerym Sawickim, opowiadał później mojemu bratu Zenkowi (w szpitalu), że moja mama i brat alfred byli bardzo zmasakrowani. Mój ojciec w pierwszej chwili skrył się w zbożu i siedział tam aż do nocy. W nocy udał się do naszego sąsiada Nikoły Kowalczuka, który przechowywał go przez kilka dni. Uciekałem wprost przed siebie i doleciałem do rosnącej na środku pola niewysokiej czereśni. Wdrapałem się na nią i zacząłem rozglądać dookoła. Zobaczyłem, że bandyci rozciągają się w tyralierę i po kilku kierują się do zabudowań. Wkrótce zostałem zauważony i w moim kierunku posłano serię z karabinu maszynowego. Zaszeleściły liście, ale nie zostałem trafiony. Prawie natychmiast zeskoczyłem i najprawdopodobniej Ukraińcy uznali, że zostałem zestrzelony, bo już więcej nie próbowali strzelać. Ja zaszyłem się w zboża, zająłem pozycję na wzniesieniu i czekałem, co będzie dalej. Dobrze widziałem odcinek drogi, która prowadziła ze Stojanowa do Beresteczka. Po drugiej stronie tej drogi było kilka domów odległych ode mnie o jakieś 250 m. Mieszkała tam między innymi rodzina Gadawów. W tym czasie, niczego nie podejrzewając, pracowali w ogrodzie. Była tam matka wdowa z trójką dzieci, a najstarszy syn miał 14 lat. Był z nimi również przechowywany i ukrywany przez tę rodzinę żołnierz sowiecki, który uciekł z obozu jenieckiego. Widziałem, jak skierowało się tam czterech bandytów. Wszystkich mieszkańców bandyci zagonili do domu. Tam matkę, jej trójkę dzieci i żołnierza, w okrutny sposób zamordowali. Właśnie za tym domem pracowała przy sianie rodzina moich sąsiadów – Łazowskich. Gdy bandyci skończyli z Gadawami, wyszli na zewnątrz, a jeden z nich przyklęknął i strzelił w kierunku Łazowskich. Po tym strzale Heniek Łazowski rzucił widły i zaczął uciekać w kierunku Szerokiej. Gdy dobiegał do łanu zboża, z tego zboża wyskoczył bandzior z karabinem, chciał Heńka zatrzymać, ale nie udało się to, bo Heniek biegł bardzo szybko. Ukrainiec zaczął go gonić i strzelać z karabinu. Strzały nie były celne. Biegnąc Heniek wpadał do domów i wołał: «uciekajcie bo mordują!». W pierwszym domu na Szerokiej goniący Heńka Ukrainiec dopadł matkę i córkę Drewnowskie, które zastrzelił. Heniek pędził dalej i wpadł do domu rodziny Gilewiczów (aleksandra Gilewicza). Zaalarmował ich, po czym wszyscy rzucili się do ucieczki. Nie zdążył tylko dziadek Gilewicz, którego dopadł Ukrainiec i zastrzelił. Heniek biegł dalej przez Kupowalce i alarmował innych mieszkańców. Dzięki niemu wiele osób zdołało uciec, przede wszystkim w zboża, i uniknąć śmierci. Kiedy Heniek Łazowski zaczął uciekać przed bandytami, jego bliscy, pracujący przy sianie, zaczęli uciekać w kierunku wozu. Zobaczyli jednak, że w zbożu są Ukraińcy i myśleli, że Heniek został zabity. Byli zdezorientowani. ale niedaleko mieszkała rodzina niemiecka, więc postanowili tam się ukryć. Schowali się w stodole. Nie udało im się jednak uciec przed pogonią. Bandyci ich dopadli. Mieszkająca tam Niemka Hapko opowiadała, że początkowo ją i Łazowskich zgonili razem do stodoły, gdy jednak dowiedzieli się, że jest Niemką puścili wolno. Widziała, jak matka Łazowska klęknęła przed bandziorami i prosiła, aby ją i ojca Łazowskiego zabili, a darowali życie córce Pelagii, synowej antoninie i jej czteroletniej córeczce Inezie. Ukraińcy zabili jednak z premedytacją naprzód małą Inezę, potem Pelagię, dalej antoninę a na końcu widzących to wszystko rodziców Heńka Romanę i aleksandra. Potem stodołę podpalili. Nie wiadomo nawet, czy w momencie podpalenia wszyscy byli już martwi. Wcześniej w domu Łazowskich Ukraińcy zamordowali babcię Łazowską–Bogacką. Tak zginęła rodzina Łazowskich. Moją rodzinę spotkał łagodniejszy los. Siostra Monika ukryła się dobrze w zbożu i przeżyła. Brata alfreda, który miał wtedy 14 lat, Ukraińcy złapali, zaciągnęli do mieszkania i w okrutny sposób zamordowali. Ojciec zaś, który był u kowala w Kupowalcach, jak już pisałem, zdołał się uratować. Ja przez jakiś czas siedziałem w zbożu, przez które przeszła w kierunku Kupowalec wspominana tyraliera bandytów. Zauważyłem jednak, że od strony Lulówki zbliża się następna tyraliera i bandyci idą gęsto, więc wiedziałem, że nie mam szans, i że nie było na co czekać. Ruszyłem zbożami w kierunku Haliczan. Była to wieś czysto ukraińska i liczyłem na to, że tam bandyci nie będą szukać, i można będzie bardziej bezpiecznie ukryć się w zbożach. Tak też zrobiłem. Znalazłem sobie dobrą kryjówkę i przesiedziałem w niej do nocy. Stamtąd też obserwowałem co się dzieje. Widziałem jak Ukraińcy plądrowali i rabowali wszystko, co było w zabudowaniach, słyszałem krzyki i wołania o ratunek mordowanych Polaków. Widziałem jak czesali zboże i mordowali wyciąganych z niego niedobitków. a gdy już zakończyli polowanie na ludzi i zrabowali co się dało, zaczęli palić Kupowalce. Wysadzili w powietrze szkołę i kościół. Spalone zostały całe Kupowalce i część Szerokiej. Część zabudowań pod lasem nie była tego dnia spalona, ale później została rozebrana. Gdy nastała noc, spod Haliczan wyruszyłem w kierunku stacji kolejowej Horochów 2, obsadzonej przez uzbrojoną placówkę niemiecką. aby tam się dostać, trzeba było naprzód przejść przez dobrze pilnowaną przez bandytów szosę Horochów–Beresteczko. Noc była bardzo jasna. Widać było, że co kawałek stoją posterunki bandytów i likwidują wszystkich, którzy przez tą szosę zamierzali przejść. W miejscu, w którym się znalazłem, po drugiej stronie szosy był mały wiśniowy sad. Pomyślałem, że mogę przeskoczyć przez drogę i się w nim schować. Długo obserwowałem otoczenie i nie zauważyłem nic podejrzanego. Więc zaryzykowałem. Kilka skoków i byłem po drugiej stronie. Wpadłem między wiśnie, ale ku memu przerażeniu wprost na stojących tam dwóch uzbrojonych bandziorów. Znalazłem się przed nimi nie więcej jak o jeden metr. Całe szczęście, że i oni przestraszyli się podobnie jak ja — krzyknęli wprawdzie kto idzie, ale zanim zdołali zareagować, wykonałem zwrot i przeskoczyłem z powrotem na drugą stronę. Zaczęli mnie wprawdzie gonić i strzelać, ale w nocy miałem nad nimi przewagę i zdołałem uciec. Udałem się więc w stronę Kupowalec. Tam była inna sytuacja, bo teren był zasnuty gęstymi dymami a widoczność bardzo mała. Jednakże ja znałem go bardzo dobrze, w związku z czym mogłem przekroczyć drogę w miarę bezpiecznie. I jeszcze jedna przeszkoda — rzeka Gniła Lipa, przez którą udało mi się przeprawić i znaleźć przy torach, prowadzących do stacji. I tak dotarłem do stacji Horochów 2, gdzie było już bezpiecznie i gdzie znajdowali się pierwsi uciekinierzy a ciągle przybywali nowi. Był to już wczesny ranek, 17 lipca 1943 roku. Niemcy dali nam ochronę, zaś wszystkich zdrowych i sprawnych, a przede wszystkim młodych przewieźli do Horochowa, tam podzielili na grupy — jedną samotnych, drugą żonatych z rodzinami jak też osobno całe rodziny i zakwaterowano gdzie to było możliwe – w domach pożydowskich, bądź u dobrych ludzi. Znalazłem się w pierwszej grupie, która składała się z ludzi najsprawniejszych, w większości młodych, nie obarczonych koniecznością opieki nad bliskimi. Ustawiono nas w czwórki i zaprowadzono do gimnazjum, znajdującego się obok budynku żandarmerii niemieckiej. Tam nas uzbrojono. Mieli tam dużo broni sowieckiej, którą mogli przekazać bez specjalnych formalności. Komendę nad oddziałem przejął przedwojenny komendant Związku Strzeleckiego z Poluchna – Muciewicz. Ze strony niemieckiej, niejako zwierzchnikiem, został oficer niemiecki, z pochodzenia Czech, który dosyć dobrze mówił po polsku. Tak została stworzona legalna samoobrona, która miała na celu dać odpór bandom, mordującym nie tylko Polaków, ale i Niemców. Odtąd zaczęła się nasza zorganizowana służba, którą pełnili w zdecydowanej większości ludzie tragicznie doświadczeni, z których niemal każdy przeżył utratę swoich najbliższych. Działania nasze miały przede wszystkim na celu ratowanie niedobitków, znajdujących się w okolicznych zbożach i innych kryjówkach. Po paru dniach zaczęliśmy przeszukiwać teren Kupowalec. Znaleźliśmy tam wielu żyjących jeszcze mieszkańców, na przykład ukrywającą się w zbożu przez 10 dni rodzinę Kazimierza Gilewicza z dwójką małych dzieci (rzecz jasna nie wiedzieliśmy wtedy, iż ratując niespełna trzyletniego Krzysia, ratujemy obecnego redaktora naczelnego «Gazety Łańcuckiej» — Krzysztofa Gilewicza), mego ojca Michała Sawickiego, który jak wspominałem w czasie mordu był u kowala oraz bardzo wielu innych mieszkańców Kupowalec i pobliskich miejscowości”...
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: „Relacja Czesława Sawickiego, urodzonego 24.04.1923 roku w Kupowalcach”, czerwiec 2000 roku – uzupełniona, poprawiona i autoryzowana 8 lipca 2003; w: Gilewicz Krzysztof, „Krzyż Wołynia 1943”, w: cz. II
źródło: Sawicki Czesław, „Uciekałem wprost przed siebie”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.04.11]
Roman Witkowski: „W Kupowalcach mieszkała tylko jedna rodzina o nazwisku Witkowscy. Jestem jedynym członkiem tej rodziny, który przeżył tragedię wołyńską. W dniu napadu miałem 10 lat i 10 miesięcy […] Napad bandytów ukraińskich w Kupowalcach rozpoczął się po południu 16 lipca 1943 roku. Zawiadomił nas o tym Heniek Łazowski z Lulówki, który przybiegł do Kupowalec i nawoływał do ucieczki. Pamiętam, że Irka Jasińska akurat wygoniła krowy, by je paść na łące. Heniek wołał do niej: «Irka, uciekaj, bo mordują! Już moi rodzice nie żyją!» Pobiegli, już ich więcej nie widziałem. Moi rodzice byli wówczas na łące, składali tam siano, ale w tej sytuacji wrócili szybko do domu. Mój ojciec rozmawiał z sąsiadem – Janem Żukowskim. Nie wiedzieli, co o tym myśleć, bo wcześniej Ukraińcy mówili, że Polaków, mieszkających w tej miejscowości od dziesiątków czy nawet setek lat, mordować nie będą. Postanowili więc, że pójdą dowiedzieć się, co się dzieje. Udali się w stronę Boroczyc. Koło domu Ukrainki zwanej Kowalichą zostali, wraz z innymi sąsiadami, napadnięci przez bandytów, którzy egzekucji dokonali w sadzie Kowalichy. Większość zamordowano na miejscu (napadnięci zostali: Jan Żukowski, antoni Witkowski, Stanisław Konopko, Kazimierz Konopko i najprawdopodobniej Mikołaj Konopko; w tym miejscu zginęło prawdopodobnie 9 osób, pozostali byli krewnymi żony Józefa Konopki). Ojciec, ranny w szyję, padł jak zabity, był nieprzytomny, ale jeszcze żył. Odzyskał przytomność następnego dnia i dowlókł się do jakiegoś sąsiada Ukraińca, prosząc, by go opatrzył, a ten, podobno, dał mu jakieś brudne szmaty. Potem tato przepłynął rzekę, bo była w tym miejscu niezbyt szeroka, a za nią był już bezpieczniejszy. Tam zaopiekowali się nim Polacy, jednak jego stan był krytyczny z powodu dużego upływu krwi i zakażenia. Został odtransportowany do Horochowa, ale możliwości uratowania życia już nie było i zmarł. Kiedy tato wyszedł, byłem jeszcze w domu. Widziałem, że ludzie biegli na łąki w stronę rzeki. Powiedziałem mamusi: «Ja uciekam!». Mama naprędce przygotowała mi jakąś odzież, która wziąłem na rękę, pobiegłem. Biegłem szosą w kierunku zabudowań Bronisława Gilewicza, potem skręciłem w prawo, ale koło mnie gwizdały już kule. Skręciłem w podwórko i przez jakąś miedzę dotarłem do stojącego w polu stogu z sianem. Pod nim siedziały dwie kobiety — jedna, jeśli dobrze pamiętam, była to Ukrainka Pograniczna. Kiedy mnie spostrzegła, zaczęła krzyczeć, żebym uciekał, bo jeszcze przyjdą banderowcy i je również zamordują. Dobiegłem do łąk i spostrzegłem, że od strony Haliczan ucieka bardzo dużo ludzi. Ktoś spośród nich miał mocno zakrwawioną koszulę — był to Franciszek Wójcicki. Dołączyłem do nich. W tej grupie był też Bronisław Gilewicz z rodziną. Powiedział, że pójdziemy do olszyny, gdzie rzeka jest najwęższa i może uda się przez nią przedostać. Kiedy tam dotarliśmy, z drugiej strony rzeki wyszedł z lasku na brzeg jakiś człowiek, pewnie ukraiński oficer, w zielonym mundurze, wysokich butach i takiej charakterystycznej wysokiej czapce, obok niego mężczyzna w kombinezonie i jeszcze ktoś trzeci. Ten oficer, widząc tylu ludzi, zaczął krzyczeć, żebyśmy uciekali, bo tu nie ma przejścia. Kiedy udało nam się odskoczyć, wystrzelił w górę czerwoną rakietę (zapewne był to sygnał do niszczenia naszej wsi). a my, zamiast w stronę Boroczyc, zaczęliśmy uciekać w stronę Haliczan. Rósł tam folwarczny owies i w nim się zatrzymaliśmy. Zaraz po tym zobaczyliśmy, że bandyci zaczynają palić Kupowalce. Z czymś takim nigdy się nie spotkałem — był to przerażający szum impetu rozgrzanego powietrza, połączony z ludzkim krzykiem i odgłosami wystrzałów. a potem widzieliśmy, jak Ukraińcy rabowali nasze mienie, ładowali wszystko na wozy i wywozili w stronę Szerokiej i Haliczan. Świnie kwiczały, bo Ukraińcy brali je na wozy, słyszeliśmy, jak Ukraińcy i Ukrainki krzyczeli do siebie. a później żadnych zwierząt błąkających się po Kupowalcach już nie było widać. Pamiętam łuny i słupy ognia, które nad Kupowalcami utrzymywały się przez całą noc. Tak ginęła nasza miejscowość, z którą związane były lata mojego dzieciństwa. Czego Ukraińcy nie zrabowali — zniszczyli i spalili. Palili domy i budynki gospodarcze nie tylko pomordowanych, ale też żyjących Polaków i żywy inwentarz, np. u sąsiada Żukowskiego spalili żywcem jego dwa piękne konie. W okolicznych zbożach ukryło się wtedy sporo mieszkańców Kupowalec. Pamiętam dobrze, że była tam też rodzina Kazimierza Gilewicza, chociaż dla bezpieczeństwa byliśmy w mniejszych grupkach, możliwie daleko od siebie. Wydaje mi się, że w tych zbożach ukrywaliśmy się niecałe dwa tygodnie. Napad rozpoczął się w piątek po południu, a chyba w niedzielę starsi zadecydowali, że pójdziemy tam, gdzie mieszkali Maria i Bronisław Gilewiczowie; przez ich podwórko, na którym była jeszcze niezniszczona studnia, przedostaniemy się w wysokie, dorodne zboża. Gilewicz i Jasiński chcieli też zorientować się, czy nie uda się znaleźć czegoś do jedzenia. Kiedy przeszliśmy przez szosę i weszli w te zboża, Bronisław Gilewicz powiedział do swojej żony Marii, że koło Pogranicznego leżą zamordowani: antonina Witkowska (moja mama) z dzieckiem (moim pięcioletnim braciszkiem Januszkiem, urodzonym w 1938 roku) oraz stary Sawicki nazywany «Bogaczem». Wtedy zacząłem bardzo mocno płakać, a pani Gilewiczowa powiedziała: «Nie płacz, bo się jeszcze rozchorujesz i co my z tobą zrobimy?!» Pewnego dnia, to chyba była niedziela, kiedy siedzieliśmy w tych zbożach Bronisława Gilewicza, usłyszeliśmy, że turkocze jakiś wóz, który skręcił w prawo na Szeroką. Zaraz potem rozległy się dwa wystrzały. Okazało się, że Ukrainiec zabił wtedy Stanisława Żukowskiego, którego nazywano «Palestyną». Wcześniej Stanisław wpadł na swoje podwórze i wziął bańkę z mlekiem, niestety, nie była szczelna i pozostał ślad. Dostrzegł to Ukrainiec, poszedł za nim i Stanisława zastrzelił. Dosyć długo ukrywaliśmy się w tym zbożu, więc nie było już prawie nic do jedzenia. Poza tym zaczęło tam przychodzić błąkające się po okolicy bydło, co groziło zdekonspirowaniem naszego miejsca ukrycia. Starsi zadecydowali więc, że przejdziemy pod Nowe Gniezno, koło gospodarstw Galiców, gdzie po ich wywiezieniu na Sybir mieszkali nasiedleni Ukraińcy. Starsi nawiązali z nimi kontakt i w końcu zamieszkaliśmy w jakiejś stodole. Nie pamiętam, kto był jej aktualnym użytkownikiem, ale na pewno był to Ukrainiec, jego rodzina żywiła nas, kiedy tam przebywaliśmy. Krążyła tam pogłoska, że pop w Haliczanach może dać zaświadczenia, że jesteśmy prawosławni, ale nikt nie wierzył, że to może nam pomóc. Dziś już nie pamiętam, po co poszedłem z Bronisławem Gilewiczem do Sołonynki (podobno ukraiński bandyta), prawdopodobnie to on dał memu ojcu brudne szmaty na obandażowanie rany. Z tego spotkania zapamiętałem baczne spojrzenie Sołonynki, które napełniało mnie strachem i przerażeniem, i smak jajecznicy ze skwarkami, którą zostaliśmy poczęstowani. Gdy wracaliśmy do Kupowalec, dostrzegliśmy furmanki jadące od strony Horochowa. Rozpoznaliśmy znajome twarze. Byli to ludzie z samoobrony, którzy szybko rozeszli się po zgliszczach swych gospodarstw, wykopywali, co udało się ocalić (jeśli «sąsiedzi» ich nie uprzedzili). Wszyscy przygotowywali się do wyjazdu do Horochowa. Usiadłem na wozie i zapłakałem. Podszedł do mnie młody jeszcze mężczyzna i zapytał, dlaczego płaczę. Powiedziałem, że nie mam do kogo wracać. Pocieszył mnie, mówiąc: «Nie płacz, mam trzech synów, jak będzie trzeba, znajdzie się miejsce i dla ciebie». Kiedy dojechałem do Cechowa, zauważyłem, że u Rajchów i Strutyńskich jest ktoś w domu. Poszedłem do nich i razem pojechaliśmy do Horochowa. Zostałem z Rajchami do kwietnia 1945 roku. W Horochowie słyszałem, jak Hałas opowiadał o losie swojej rodziny. Historia ta bardzo nami wstrząsnęła, bo wiedzieliśmy, że Hałasowa była w ciąży. Dowiedzieliśmy się, że w czasie ucieczki urodziła dziecko gdzieś w polu i oboje zaraz zostali zamordowani przez Ukraińców. Hałas uciekał ze starszą córką (w wieku mojego brata Januszka), ale, ponieważ gonił go Ukrainiec, wiedział, że nie zdoła uciec, więc odrzucił dziecko gdzieś w bok i sam się uratował. Później, po wojnie, nie mógł sobie tego darować i jak mówił, przez całe życie słyszał głos córeczki: «Tatusiu, nie zostawiaj mnie!». Przypomniałem sobie, że kiedy siedzieliśmy w tej stodole, Gilewicz i Jasiński przynieśli wiadomość, że pod lipą u Stanisława Sawickiego (zwanego «Sekretarzem») zakopane są czyjeś zwłoki, bo spod ziemi wystają jasne włosy. Wtedy, kiedy to wszystko się działo, nic nie wiedziałem o okolicznościach, w jakich zostali zamordowani moja mama antonina i brat Janusz. Dopiero w roku 1975, kiedy pojechałem po raz pierwszy po wojnie w rodzinne strony, dowiedziałem się o niektórych szczegółach. Zatrzymaliśmy się koło posesji Józefa Pogranicznego (to rodzina Ukraińców, o których wiedziałem, że niektórzy byli aktywnymi członkami band, ale przed wojną żyli z Polakami w zgodzie), przy drodze Horochów — Beresteczko. Był tam mały kopczyk, najprawdopodobniej mogiła pomordowanych: mojej mamusi, brata i Sawickiego. Zebrało się tam sporo ludzi, pytali, kim jestem. Okazało się, że niektórzy pamiętali rodziny Witkowskich i Łazowskich. Zapytałem Pogranicznego, czy zna rodzinę Witkowskich. Odpowiedział, że tak. Zapytany, co wie o ich losach, odparł, że Witkowska jest z dziećmi w Polsce, a jej mąż zginął. Kiedy znajomy Ukrainiec, z którym przyjechałem, powiedział, że to młody Witkowski, «przypomniał» sobie, że pochował Witkowską, dziecko i Sawickiego. Znajomy zapytał, w jaki sposób zginęli. Odpowiedział, że zostali przyprowadzeni w to miejsce i rozstrzelani przez dwóch goniących ich bandytów. Pograniczny powiedział mi, że osobiście grzebał moją matkę, brata i Sawickiego. Nie wszystkie relacje, które słyszałem, były dokładne i zgodne, ale z tego, co mi mówiono, wnioskuję, że mama wraz z Januszkiem i Sawickim uciekali wozem, gdy nagle zaczęły padać strzały. Ukraińcy najpierw trafili i ranili konia. Wtedy wszyscy zeszli z wozu i zaczęli uciekać pieszo. Nie uciekli. Zostali zamordowani przez bandytów”...
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Witkowski Roman, „Tego nie można zapomnieć”; w: „Rocznik Międzyrzecki”, Towarzystwo Przyjaciół Nauk w Międzyrzecu Podlaskim, w: 2011, t. XLI
źródło: „Pamiętają o pomordowanych na Kresach”, relacja z książki Krzysztofa Gilewicza „Krzyż Wołynia”; w: portal: Międzyrzec.info — internet: miedzyrzec.info [dostępny: 2021.04.11]
źródło: „Kresowy Serwis Informacyjny”, w: nr 7/2013
Krzysztof Gilewicz: „Niemal każda rodzina przygotowana była na ucieczkę, czekały kosze i tobołki z najpotrzebniejszymi rzeczami, w nocy wystawiano czujki, a w miesiącach i dniach cieplejszych nocowano w bezpieczniejszych miejscach — stogach, stodołach, w lesie, nawet w zbożu. Złe informacje przychodziły coraz częściej, a nasiliły się w początkach lipca. I tak było do pamiętnego dnia 16 lipca 1943 roku. Tego dnia, po obiedzie, moja Mama ułożyła mnie i moją siostrę do poobiedniej drzemki, którą gdzieś ok. godz. 15–tej gwałtownie przerwał mój Ojciec. Dookoła byli już banderowcy. Otoczyli Lulówkę, Szeroką, Nowe Gniezno i Kupowalce podkową, którą zamykała niezbyt szeroka, ale głęboka rzeka Gniła Lipa. Ten pochód śmierci zacieśniał się w kierunku rzeki i niszczył wszystko co polskie, pastwiąc się nad bezbronnymi ludźmi i bezwzględnie wszystkich zabijając. Polacy byli zaskoczeni, bo nie spodziewali się napadu za dnia. Tym niemniej dwóch mężczyzn, Henryk Łazowski i mój Ojciec, na czas zdążyło powiadomić o sytuacji sąsiadów, dzięki czemu wielu zdążyło uciec (szczególnie z najbliższych rzece Kupowalec) i ukryć się w zbożach, w lesie, a także (mimo zerwanych wcześniej przez banderowców mostów), przedostać się na drugi brzeg Gniłej Lipy. Trzeba tu wyjaśnić, że na drugim brzegu rzeki, w odległości ponad kilometra, znajdowała się stacja kolejowa Horochów 2 — Boroczyce, w której Niemcy utrzymywali dobrze uzbrojony oddział i komu udało się tam dotrzeć — był uratowany. Toteż uciekinierzy kierowali się bądź to na tę stację, bądź do nieco dalej położonej miejscowości Chołoniów, gdzie również stacjonował dobrze uzbrojony oddział niemiecki. Chichot historii – to Niemcy ratowali nam życie i zapewniali bezpieczeństwo, a bracia Słowianie nieśli okrutną śmierć. Moja najbliższa rodzina znalazła się wśród tych, którym się udało. Na sygnał Ojca Mama z nianią Ukrainką porwały mnie, Ojciec moją siostrę i zaczęli wszyscy uciekać w zboża, piękne dorodne łany, ponad półtorametrowej wysokości. Mama Ukrainkę zwolniła i kazała iść do swoich, biegnąc już sama ze mną na ręku i udało się jej niepostrzeżenie wtopić w zbożowy łan. Inaczej było z Ojcem. Dostrzegł go jeden z bandytów i zaczął gonić, cały czas strzelając. Gdyby nie to, że Ojciec gdzieś między łanami zbóż również niepostrzeżenie wrzucił moją 4‑letnią siostrę daleko w zboże, byłby bez szans. Banderowiec gonił go jeszcze około kilometra, ale z kolei strzelając cały czas z karabinu szanse miał już mniejsze, tym bardziej, że mój Ojciec był wtedy bardzo sprawnym młodym człowiekiem. W naszym domu mieszkała jeszcze moja ciocia Michalina Łaszczewska i dwie panie Jaroszyńskie, uciekinierki z Haliczan. Wszystkie trzy zostały zatrzymane przez banderowca. Po sprawdzeniu kim są, ustawił je do egzekucji. Bandyta zaczął od pań Jaroszyńskich. W tym czasie, kiedy je rozstrzeliwał, moja ciocia, osoba dosyć niska, czmychnęła w zboża, w efekcie czego zdołała się uratować. Ukrainiec strzelał kulkami rozrywającymi dum–dum i Ojciec, który widział panie Jaroszyńskie po śmierci mówił, że jedna otrzymała kulę w głowę (nastąpiło jej roztrzaskanie) druga zaś w pierś (klatka piersiowa została rozerwana). Kiedy już trochę uspokoiło się, zaczęliśmy szukać się w zbożu. Mamie udało się odnaleźć siostrę, a potem naszą trójkę odnalazła ciocia. Dopiero w nocy dołączył do nas Ojciec. Te chwile, kiedy kolejno wpadaliśmy sobie w ramiona zapamiętałem. Zapamiętałem też czerwone niebo i swąd, na co zostałem uczulony na całe życie. Bo wokół było piekło. Do końca dnia i w nocy słyszeliśmy krzyki rozpaczy ludzi, kwiczenie świń, ryki krów i szczekanie, a raczej wycie psów. Kogo Ukraińcy dorwali — mordowali, potem rabowali wszystko, co miało jakąś wartość, a na końcu to co pozostało po Polakach palili i niszczyli. Słupy ognia i dymu utrzymywały się do końca dnia i przez całą noc. Tylko, że w nocy było niemal tak jasno jak w dzień, a niebo miało kolor krwi. Podczas tego napadu banderowcy zabili ponad 200 Polaków. W dużej części te osoby, które na ratunek miały niewielkie szanse, tj. osoby starsze, chore i dzieci. Z mojej rodziny banderowcy zabili brata mego dziadka, bratową i dwoje bawiących się na podwórzu dzieci. Zabili sąsiadów antoninę Witkowską z synkiem Januszkiem na ręku, kilkoro dzieci Tolwajów, Ukrainiec Stachu Sołonyna zadźgał łopatą dwoje dzieci – rodzeństwo Cwinarewiczów, itd., itd. Były też przypadki cudownego ocalenia, np. banderowcy wymordowali w mieszkaniu całą rodzinę Markowskich. ale miejscowy Ukrainiec Wojtowicz, który przyszedł grzebać zwłoki zauważył, że podźgana bagnetem kilkuletnia Ola, daje jeszcze oznaki życia. W tajemnicy zabrał ją do swego domu i wyleczył. Wkrótce jednak po tym, został przez pobratymców zamordowany. Natomiast Ola żyje do dzisiaj. Siedzieliśmy w zbożu przez 10 dni. Gdyby nie przyjaźni nam miejscowi Ukraińcy (Czepiukowie), którzy z narażeniem życia donosili wodę i podstawowe produkty spożywcze, pewnie nie udało by nam się przeżyć. Dziesiątego dnia drabiniastymi wozami przyjechał patrol utworzonej z uciekinierów «Samoobrony», wyposażony przez Niemców w broń. To było nasze ocalenie”.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Gilewicz Krzysztof, „Banderowscy bandyci - Moje 67 lat temu”; w: portal: Onet Wiadomości — internet: wiadomosci.onet.pl [dostępny: 2018.07.01]
Od czasu, jak zaczęły się te morderstwa jeszcze z wiosny, Ukraińcy, aby zjednać sobie niektóre wioski czy kolonie polskie, kazali dać na ich rzecz woły, kożuchy, masło. To wszystko szło na bandy do lasu i takie były kolonie koło Horochowa, co były zapewnione, że im włos z głowy nie spadnie. Kupowalce, bogata wioska licząca ze 40 gospodarzy i inne wioski, jak Buroczyce, Chołoniów, Musin, Lilówka pełno Polaków zamieszkiwało w tych miejscowościach. I z Kupowalec przyjeżdżają bryczką do Horochowa, do Chrztu Św. przywieźli dziecko, jeszcze z taką paradą i mówią, że u nich spokój. Dają Ukraińcom daninę i oni im zapewniają ochronę i każą, żeby nigdzie się nie ruszali. A my tu akurat jesteśmy na plebanii i wszyscy do nich mówimy, że Poluchno, Zagaje są wymordowane i spalone, że tylu przyleciało rozbitków do Horochowa. Wszystko im opowiedzieliśmy i nakazujemy im, że jak pojedziecie to po drodze powiedzcie wszystkim, aby uciekali i to zaraz, nie zwlekajcie, bo jak rozprawili się z Zagajami i Poluchnem, to do was przyjdą i to jeszcze tej nocy, albo w dzień i mówimy im, że w Porycku w kościele zamordowali 180 osób, abyście nie zwlekali, tylko nocą jeszcze dziś uciekali. Wysłuchali strwożeni i pojechali. Zajechali do Buroczyc do dobrze znanego gospodarza Konopki i do tego, który jest pośrednikiem między nimi, a bandytami. Opowiedzieli mu, co widzieli i słyszeli i koniecznie nakazali mu, aby po Buroczycach dał znać wszystkim, aby uciekali i to dziś w nocy, a on mówi: czekajcie ja pójdę do nich do lasu i porozmawiam. Oni błagają go i mówią, że proszę tego nie robić, a on jednak poszedł do bandytów do lasu i powiedział im, co słyszał. Co to znaczy, że wy obiecujecie nam spokój, a czego na Zagajach i Poluchnie takie nieszczęście się zrobiło, że tyle zamordowanych Polaków i niewinnych dzieci, co to ma znaczyć? Bandyci wiele nie tłumaczyli się, powiedzieli na odczepnego, że to nie prawda i kazali mu iść do domu i nigdzie się nie ruszać i poszedł do domu. Zanim przyszedł z lasu do domu, to już była cała wieś okrążona, no i wtedy Konopko zobaczył swój ogromny błąd, że zgubił tylu ludzi. Bardzo dużo tamci uratowali, co z chrztem byli, bo oznajmili po drodze jadąc, każdemu po cichu mówili, że zaraz uciekajcie i dalej powiedzcie wszystkim, aby uciekali z Kupowalec. Na 50 gospodarzy połowa uciekła, a połowę zamordowali. Z Lilówki parę osób uciekło do Beresteczka, a Konopkę puścili Ukraińcy żywego, ale on rozpaczał, że przez niego tyle ludzi zginęło i sam niedługo zmarł. Jeszcze puścili famę do swoich rodzin, że Kupowalce są bezpieczne, to dużo tam przyjechało do nich krewnych, córek, które wyszły za mąż do innych miejscowości, że tu spokojnie to u swoich rodziców można jakoś przeżyć. Tak wszyscy bali się miasta, a miasta puste, po Żydach domy puste. Jaki to wielki błąd Polacy popełnili, że zawczasu do miast nie pouciekali i tak nikt nie korzystał z tych żniw, ani owoców. Wszystko przepadło i ludzie przepadli na zawsze i nawet nie zostali pochowani, tylko psy pojadły.
źródło: Żurek Stanisław, „75 rocznica ludobójstwa – lipiec 1943 rok”; w: portal: Wołyń — internet: wolyn.org [dostępny: 2021.02.04]
źródło: Wolf Józefa z. d Zawilska, „Wspomnienia”; w: portal: Strony o Wołyniu — internet: free.of.pl [dostępny: 2021.04.11]
sprawcy
Ukraińcy
ofiary
Polacy
ilość
w tekście:
160
min. 160
max. 160
Autorzy niniejszego opracowania informują, że każda korespondencja wysłana na podany poniżej adres portalu Genocidium Atrox może zostać opublikowana — verbatim w całości lub części, wraz z podpisem — chyba że zawierać będzie explicite odnośne zastrzeżenie. Adres Emajl nie będzie publikowany.
Jeśli na Państwa urządzeniu działa klient programu pocztowego — taki jak Mozilla Thunderbird, Windows Mail czy Microsoft Outlookopisane m.in. w Wikipedii — by skontaktować się z Kustoszem/Administratorem i wysłać korespondecję proszę spróbować wybrac link poniżej:
LIST do KUSTOSZA/ADMINISTRATORA
Jeśli natomiast Pan/Pani nie posiada takowego klienta na swoim urządzeniu lub powyższy link nie jest aktywny proszę wysłać Emajl za pomocą używanego przez Pana/Panią konta — w stosowanym programie do wysyłania korespondencji — na poniższy adres:
jako temat podając:
GENOCIDIUM ATROX: KUPOWALCE